niedziela, 31 maja 2009

PRACA DLA STUDENTA


Zbliżają się wakacje, czas ciepłych dni, długich letnich wieczorów, opalania i morskich kąpieli. W końcu można odpocząć. Ale czy na pewno? Dziś mało który student decyduje się na beztroskie spędzenie wakacji. Wakacje stają się ciężką pracą, ale także nierzadko niezapomnianą przygodą i cennym doświadczeniem.


Studia to nie tylko czas zdobywania wykształcenia, to również czas dorastania, czas usamodzielniania się. Młodzi ludzie wyfruwają spod matczynych skrzydeł, by zdobyć doświadczenie nie tylko na studiach, ale również w „prawdziwym” życiu. Piszę „prawdziwym”, bo dopiero jak opuści się rodzinny dom, człowiek dowiaduje się, czym jest życie. To studenckie czasem jest jeszcze beztroskie, przepełnione imprezami i oparte na pomocy rodziców, w szczególności pomocy materialnej. Nie wszystkim jednak jest tak łatwo, niektórzy muszą sami zarobić na swoje utrzymanie, a niektórzy po prostu nie godzą się na wieczną zapomogę od rodziców.
Znam wiele przypadków pracujących studentów, często na pełen etat. Z trudem godzą pracę z nauką, ale to dla nich niejednokrotnie jedyny sposób, by utrzymać się w obcym mieście. Są jednak i tacy, którzy za pracą wyjeżdżają setki kilometrów od domu. Idealnym do tego terminem są wakacje. Praca sezonowa to dobre wyjście. Pozwala zarobić w obcej walucie kilkakrotnie więcej niż w Polsce po przeliczeniu na złotówki. Po 3 miesiącach intensywnej pracy, przez 9 miesięcy kolejnego roku akademickiego można mieć spokojną głowę i oddać się w pełni nauce. I oczywiście imprezom. O ileż to wydaje się łatwiejsze niż całoroczna praca w Polsce.


Nie można jednak zapomnieć o studentach, którzy pracują w ciągu roku akademickiego, bo to lubią. Czasem nawet zaczynają lubić to bardziej niż studia. W każdym razie pracodawcy cenią zdobywanie doświadczenia już w trakcie studiów. Taki student z tytułem magistra nie jest już świeżynką, ma praktykę w zawodzie lub po prostu pokazuje przyszłemu pracodawcy, że dla pracy skłonny jest poświęcić wiele.
Każda z grup wymienionych wyżej ma jednak swoje powody, by tak czy inaczej zagospodarować sobie czas. Kogoś może dziwić, że ktoś inny nie ma czasu na sen pracując od października do wakacji, by te 3 miesiące w końcu zregenerować siły. Może to dziwne, że ktoś szuka pracy i szczęścia na Majorce, w Norwegii czy w Anglii, ale każdy ma swoje cele, swoje priorytety i pomysły. W ludzką naturę wpisane jest ocenianie innych, ale, choć to może zabrzmi banalnie, może czasem lepiej skupić się na sobie?;)

JUWENALIA, JUWENALIA, KTO NIE PIJE, TEN KANALIA


Niektórzy mówią, że studiują tylko po to, by przeżyć te kilka dni w roku. To czas nieustającej zabawy, szaleństw i… picia. Juwenalia, bo o nich mowa, przyciągają niemalże całą brać studencką.


Każde miasto, które może się poszczycić jakąkolwiek szkołą wyższą stara się zapewnić swoim studentom rozrywkę na najwyższym poziomie. Koncerty najlepszych gwiazd polskiej sceny muzycznej, atrakcje sportowe i imprezy do białego rana – na to niestety nie stać wszystkich uczelni. Ale każdy orze jak może. Gdzieś główną atrakcją jest Norbi, a gdzie indziej Hey i Kult. Ale najważniejsza jest atmosfera i ta szczególna więź, która na czas juwenaliów jednoczy studentów.


Nie co dzień można spotkać w jednym miejscu zgromadzonych kilkadziesiąt tysięcy studentów. Wieczorami podczas koncertów w miasteczku akademickim, panuje niepowtarzalny klimat. Spotkać można metalowca, który skacze w rytm disco-polo i techno-maniaka, który poguje przy ostrym punkrocku. Czasem tylko szkoda, że na występie naszych ulubieńców nie uraczymy zbyt wielu prawdziwych fanów.


Każda uczelnia ma swoje wypracowane przez lata tradycje. W Toruniu niewątpliwie do takich należy mecz w błocie. Podobno wtedy nie liczy się wygrana, lecz dobra zabawa. Ale w zawodnikach nie brakuje ducha rywalizacji. Co roku też studenci przebierają się w różne stroje i maszerując ulicami miasta zbierają fundusze na juwenaliowe szaleństwa. Spotkać można policjantki, kosmitów, pszczółkę Maję, a nawet samego Kopernika! Interes się opłaca, przez kilka godzin można „wyciągnąć” nawet kilkaset złotych. Pomysłów na wydanie zarobionych pieniędzy nie brakuje.


Najczęściej studenci lubują się w piwie, ale w sklepach pustoszeją też półki z nalewkami i wódką. Zdarzają się też mikstury własnej roboty – wiśniówki, cytrynówki, miodówki. Każdy szanujący się student musi skosztować choć jednego napoju alkoholowego, zgodnie z hasłem: „Juwenalia, juwenalia, kto nie pije ten kanalia”. Niestety niektórzy „spożywanie alkoholu” odbierają jako „picie do upadłego”. Organizują zawody w piciu na czas, piciu na ilość i piciu różnymi technikami. Czasem kończy się to tragicznie. W tym roku w Warszawie po jednej z tego typu imprez zmarł student Politechniki Warszawskiej. Były zawody w piciu na czas, koledzy chłopaka nie dopilnowali i znaleźli martwego w pokoju w akademiku.


Juwenalia to beztroska i nieustająca zabawa. Ale trzeba wiedzieć, że jak się bawić, to z głową. Odrobina rozsądku jeszcze nikomu nie zaszkodziła, nawet w Juwenalia. A może tym bardziej w Juwenalia?

poniedziałek, 4 maja 2009

PAŃSTWOWI versus NIEPUBLICZNI, DZIENNI versus ZAOCZNI


Od dawna trwa spór o to, czy studenci studiów niepublicznych mają takie same prawa jak ci z uczelni państwowych. Zdaniem tych pierwszych, są oni gorzej odbierani na rynku pracy i dyskryminowani przez państwo np. w finansowaniu kształcenia. Zdaniem tych drugich – zasłużyli sobie na to.


Doskonale pamiętam, kiedy trzy lata temu składałam dokumenty na studia. Tysiące wątpliwości, za i przeciw. Oczywiście brałam pod uwagę możliwość, że nie dostanę się na wymarzony kierunek na wymarzonej uczelni. Studia zaoczne były dla mnie ostatecznością, nie mówiąc już o uczelni niepaństwowej. Jednak zawsze była to jakaś alternatywa w razie niepowodzenia, bo nie miałam zamiaru wybierać na siłę innego kierunku, byle tylko studiować dziennie. Uparłam się na politologię. Udało się. Szczęśliwie jestem od 3 lat studentką politologii na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Jednak nie każdy miał tyle szczęścia co ja.

Nie uważam osób studiujących zaocznie, czy też na uczelniach prywatnych za gorszych od dziennych. Mam wielu znajomych, dla których jest to idealne wyjście. A czasem jedyne. Często słyszy się zarzuty: „Nie chciało im się uczyć w szkole średniej, to niech teraz płacą za studia”. Jednak w niektórych przypadkach o dostaniu się na upragniony kierunek decydowało kilka punktów i za mało szczęścia na maturze. Niektórzy też od razu decydowali się na studia zaoczne, czy studiowanie na uczelniach niepublicznych. Dlaczego? Możliwość zarabiania na siebie na pełnym etacie, lepsze warunki do nauki na studiach prywatnych. Nie oszukujmy się, tego typu uczelnie bardziej dbają o profesjonalne zaplecze dydaktyczne i o szeroko rozumiany komfort studiowania. Oczywiście sprzyjają im ku temu lepsze warunki finansowe.

Tak, to prawda, teraz na studia zaoczne może iść każdy. Studia na uczelniach prywatnych może ukończyć nawet największy leń i nieuk. Ile jest osób noszących zaszczytne miano studenta tylko dzięki amnestii Giertycha? W szczególności uczelnie niepubliczne zapełnione są takimi fenomenami. Ale gdzieś obok nich są perełki, które zasługują na lepsze traktowanie. Pytanie tylko, czy dla kilku pereł warto zmieniać system, by wszystkim małżom żyło się lepiej?

Pół roku temu „niepubliczni” protestowali przed budynkiem Sejmu. Hasłem przewodnim manifestacji było „O równe szanse”. Dla wszystkich studentów, bez wyjątku. Wystosowali także petycję do Premiera, w której domagali się, by skończyć z dyskryminacją studentów uczelni niepublicznych. Głównie chodziło o dofinansowanie tych szkół wyższych i zmniejszenie kosztów kształcenia na nich. Hubert Zalewski, przewodniczący Międzyuczelnianego Ogólnopolskiego Niezależnego Stowarzyszenia Studentów Uczelni Niepublicznych (MONSSUN), odwołał się do sytuacji w szkolnictwie wyższym w innych krajach, gdzie uczelnie niepubliczne takie jak Oxford czy Harvard traktowane są na równi z publicznymi. Czy to jednak nie lekka przesada porównywać polskie placówki niepubliczne z Harvardem?

Protesty „niepublicznych” obudziły ducha walki w „publicznych”. Protestującym radzą, by przenieśli się na studia dzienne do szkół państwowych, skoro studiowanie na niepublicznych jest dla nich za drogie. Złośliwych uwag jest więcej: na niepublicznych studiują dzieciaki bogatych rodziców (więc i po co im dofinansowanie), takie studia to dla wielu tylko ucieczka przed wojskiem, poziom nauczania graniczy ze szkołą podstawową, a tytuł magistra bez problemu można załatwić grubą kopertą. Nie wiem, ile w tym prawdy, nigdy nie miałam przyjemności (?!) studiować na uczelni prywatnej. Może to i lepiej… Przynamniej nie musiałam słuchać obelg ze strony innych studentów.

Zaoczni też nienajlepiej odbierani są przez swoich dziennych kolegów. Tu głównie rozchodzi się o poziom nauczania. Bo jak na zajęciach co drugi weekend można przerobić tyle samo materiału, co przez 5 dni w każdym tygodniu? Stąd też niektórych kierunków po prostu nie można zrobić zaocznie, jak np. medycyny. Strach byłoby się dostać pod skalpel lekarza po studiach zaocznych.

Jednak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jak jest naprawdę, dowie się tylko ten, kto miał okazję studiować dziennie, zaocznie, na uczelni publicznej i prywatnej. Tymczasem wracam do nauki, bo raczej nie mam szans na kupienie wpisu do indeksu.

czwartek, 16 kwietnia 2009

LEGALNY ODLOT


Być może niektórzy studenci nie zapomnieli jeszcze o poprzedniej sesji egzaminacyjnej, a tu już za pasem następna. Trzeba zatem zregenerować siły i znów zabrać się do nauki. Czasem ciężko się do tego zmobilizować, więc sięgamy po różnego rodzaju wspomagacze. Dla niektórych to kawa, dla innych Plusz active, a dla jeszcze innych dopalacze…


Dlaczego mówię o dopalaczach w kontekście studiów? Przecież dostęp do nich ma praktycznie każdy. Otóż klientami sklepów oferujących tego typu produkty jest głównie brać studencka. Czy to aby mieć więcej energii do nauki, czy to, żeby odreagować na imprezie ciężki tydzień na uczelni. Nie ma nic prostszego od zdobycia specyfiku, który nam to zapewni. Witryna www.dopalacze.com oferuje obszerny katalog produktów: przez energy pills, euphoric pills, psychodelic pills, magiczny ogród (cokolwiek ma to oznaczać), zioła, aż po recovery (bo przecież każdemu zdarzy się przeholować). Nie jesteście przekonani do zakupów przez Internet? Nic straconego. Dopalacze.com posiadają sieć sklepów partnerskich w prawie 50. miastach na terenie całego kraju. Sklepy te funkcjonują pod jakże urokliwą nazwą Funshopy.


Od prawie roku słychać nagonkę mediów na tabletki oferowane przez funshopy. Jednak skierowana jest ona głównie do Ministerstwa Zdrowia. A to dlatego, że w Polsce mamy dziurawe prawo, które nie zabrania rozprowadzania tzw. legalnych dragów. Są legalne, bo nie zawierają substancji narkotyzujących. A bynajmniej do tej pory za takie uważanych. Teraz wachlarz substytutów narkotyków jest naprawdę imponujący. Te oferowane przez funshopy często zawierają benzylpiperazynę lub jej pochodne o działaniu podobnym do amfetaminy. Czy według naszego prawa określenie „podobne” nie czyni ich narkotykami o „takim samym” działaniu?


Sieć sklepów występujących pod szyldem dopalacze.com broni się przed atakami w taki sposób:


„Wszystkie produkty oferowane w sklepie internetowym www.Dopalacze.com są legalne i mogą być sprzedawane na terenie Rzeczpospolitej Polski zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem. Firma RANCARD TRADING LTD przebadała swoje produkty na obecność substancji zakazanych w laboratorium Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego. Wyniki badań były negatywne, co oznacza że żaden z przebadanych produktów, znajdujących się w ofercie Dopalaczy, nie zawierał niedozwolonych składników (na które przeprowadzono badania).”


Aby uniknąć ewentualnych procesów sądowych, tabletki są sprzedawane jako nawóz do roślin lub środki przeznaczone do wykorzystania w obrzędach religijnych. Dopalacze.com zastrzega dodatkowo przy opisie każdej tabletki, że jest to „produkt kolekcjonerski. Nie nadaje się do spożycia przez ludzi.”. W ten sposób odpowiedzialność za szkody, jakie mogą wyrządzić, spada na użytkowników, którzy nie posłuchali ostrzeżenia producenta. Sprytnie kontrolowane są również recenzje produktów zamieszczane przez zadowolonych klientów. Różnią się tylko wytłuszczonymi przeze mnie fragmentami:


„Produkt kolekcjonerski, który nie jest do spożycia. SALVIA LEAF 5g w klaserze ma dla mnie tą samą wartość mentalną, co SALVIA DIVINORUM x6 Extract 1g. Czas wkładania do klasera, to około 1h. Klaser zaczyna wyglądać należycie po 5 min.. Gdy na niego patrzę, mam banana cały dzień i robię się śpiący. Następnego dnia zapomniałem, że go nabyłem.”


Ministerstwo już we wrześniu ubiegłego roku zapewniało, że w ciągu miesiąca przygotuje nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii. Pół roku minęło i nadal słychać te same zapewnienia. Przyjętym środkiem kontroli w tej sprawie miałoby być wpisanie substancji psychoaktywnej do załącznika ustawy. Ciekawe, czy nastąpi to zanim młodzież zdąży uzależnić się od tych substancji tak bardzo, że będzie sięgać po mocniejsze i tańsze (bo dopalacze do tanich nie należą) narkotyki.


Chęcią wprowadzenia nowych regulacji prawnych nie przejmują się jednak firmy wprowadzające w obieg dopalacze. Jeśli którykolwiek produkt stanie się nielegalny, zostanie natychmiast wycofany, a ich chemicy następnego dnia opracują jego w pełni legalny odpowiednik.


Studentom też nie brakuje pomysłów na zastąpienie narkotyków czymś legalnym. Kto z nas nie słyszał o pobudzającym Tussipectie lub zapewniającym odlot Acodinie. A to przecież leki, które można dostać w aptece bez recepty. Kończąc pesymistycznie – jak kto chce, to i w aptece się naćpa. I co najważniejsze – legalnie.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

POKAŻ NA CO CIĘ STAĆ - NAPISZ PRACĘ



W życiu każdego studenta przychodzi taki moment, kiedy trzeba zmierzyć się z napisaniem pracy licencjackiej, tudzież magisterskiej. Wiele razy słyszeliśmy od starszych kolegów, że wymaga to sporego samozaparcia i mobilizacji. Jednak takie ostrzeżenia nie przemawiają do nas, dopóki sami nie staniemy z problemem oko w oko…


Mówi się, że połowa sukcesu to wybranie dobrego tematu, czyli takiego, który jest dla nas interesujący i, o którym mamy chociaż minimalne pojęcie. Nic bardziej mylnego. Co prawda dobrze pisać o czymś, co nas ciekawi, jednak z doświadczenia wiem, że w żaden sposób nie zniweluje to naszego lenistwa, które nie pozwala nam zasiąść do pracy. To właśnie lenistwo jest naszym największym wrogiem, a zaraz za nim stoi brak czasu. Bo przecież wiosenne porządki czy polowanie na nowe buty też są ważne! Gdzieś tam na końcu czai się brak pomysłów, jednak w toku pisania zazwyczaj wpadnie do głowy jakiś zadziwiająco genialny koncept. A zatem drugą połową, która składa się na sukces naszej pracy jest skończenie z próżniactwem i zabranie się do intensywnej roboty.

Włączamy nasze szare komórki na najwyższe obroty i zatracamy się zupełnie w wymyślaniu tworu, zwanego pracą licencjacką bądź magisterską i wtedy… STOP! Te wszystkie „kwiatki” czające się tuż za przecinkiem nie mogą pozostać niezauważone. I właśnie od tego jest nasz promotor – półbóg, półczłowiek. Dokonajmy szybkiej kalkulacji: Promotor prowadzi grupę seminarzystów studiów licencjackich już od 2 roku, a magisterskich od 4, ma więc po jednej grupie z 2, 3, 4 i 5 roku, a w każdej z nich średnio po 15 osób (w przypadku mojej grupy jest to przeszło 20 osób!), daje nam to więc minimum 60 osób, z czego każda z innym tematem pracy. Doprawdy podziwiam człowieka, który to ogarnia i ma jeszcze jakiekolwiek życie prywatne. Nie wspominając o tym, że przecież normalnie prowadzi zajęcia na uczelni. Dla mnie nie lada wyczynem byłoby zapamiętanie samych tematów i przyporządkowanie ich do konkretnych osób, a co dopiero dogłębna analiza każdego z nich. Ale jest jeszcze druga strona medalu – otóż nie każdy promotor okazuje się aniołem. Znane mi są przypadki, kiedy student przynosi gotowy rozdział, promotor skreśla połowę z nakazem poprawy, student na następne spotkanie przynosi pracę w zupełnie niezmienionym kształcie, a promotor jest zadowolony z postępów. Bądź tu mądry i pisz wiersze. Ale lepsze to, niż nic, bo i tak się zdarza. Promotor jest na papierze, ale nie uraczysz go fizycznie. Różne są powody takiej niedyspozycji, ale, na Boga, w takiej sytuacji pozostawieni na pastwę losu studenci na dwa miesiące przed obroną odchodzą od zmysłów. Im pozostaje tylko czekać, aż ktoś się nad nimi zlituje albo… no właśnie, co wtedy?

Często w chwili załamania i rozpaczy, kiedy problemy w napisaniu pracy piętrzą się niczym Mount Everest, przychodzą do głowy różnego rodzaju myśli. Kiedy punkt depresyjny jest coraz bliżej, najbardziej optymistyczna jest myśl o przełożeniu obrony na późniejszy termin. Ten gorszy wariant (choć w tym momencie studentowi wydaje się on najlepszym) to kombinowanie. Kombinować też można na różne sposoby: albo zrobienie plagiatu albo po prostu kupienie pracy w całości od życzliwej i przedsiębiorczej osoby. Mam znajomego promotora, który zasypuje mnie historiami o jego studentach-kombinatorach. Jeden posunął się do tego, że zamieścił bez zmian obszerne fragmenty artykułu swojego promotora, po czym szczęśliwy oddał pracę. Jeszcze inny ściągnął opracowanie ze strony internetowej typu „sprzedammagisterke.pl”. Pech chciał, że była ona pisana kilka lat wcześniej, więc niektóre fakty były nieaktualne, np. że w Polsce niektóre banki zaczynają wprowadzać elementy bankowości elektronicznej. Byli też tacy, co to jako przypis podawali „sciaga.pl”. Polak potrafi. Ku przestrodze dodam, że w ciągu ostatniego roku w samym Toruniu na Uniwersytecie jedna studentka została wydalona z uczelni za popełnienie plagiatu, a dwie inne zawieszone w prawach studenta na rok. Dodatkowo w walce z nagminnym plagiatowaniem prac naukowych pomaga system komputerowy plagiat.pl, ale jak to się mówi dla chcącego nic trudnego, więc podobno i ten program da się obejść…


Nastraszyłam i zniechęciłam młodych badaczy, więc może kilka słów o zaletach pisania prac licencjackich i magisterskich. Są kierunki studiów, które od piszącego wymagają jedynie analizy jakiegoś dzieła lub biografii wybranej osoby. Nie wymaga to dużego wysiłku. Są jednak również kierunki, na których przy pisaniu pracy na koniec studiów wymaga się przeprowadzenia badań oraz pogłębionej analizy. Choć pochłania to zdecydowanie więcej czasu, to ma swoje plusy. Jedna z moich znajomych opisuje pewną działaczkę z Pomorza z okresu II wojny światowej. Miała spore trudności z dotarciem do opracowań, które wyczerpywałyby temat. Postanowiła więc znaleźć osobę, która o kobiecie wie tyle, co nikt inny. Skontaktowała się z jej przyjaciółką, która obecnie mieszka w Sztokholmie w Szwecji. Starsza pani była na tyle miła, że pozwoliła jej spędzić u siebie cztery dni, a już na najbliższe wakacje umówiły się na dłuższy pobyt w stolicy naszych zamorskich sąsiadów. Jak widać badania terenowe przynoszą niewątpliwe korzyści, a pisanie pracy może stać się życiową przygodą. Trzeba tylko wiedzieć, jak się do niej zabrać i zaprzyjaźnić z myślą, że magisterka czy licencjat nie jest dla studenta karą, a szansą, by pokazać na co go stać.

wtorek, 31 marca 2009

„RADEK SIKORSKI NASZYM PRZYJACIELEM JEST, JEMU CHWAŁA, JEMU CZEŚĆ”



To była długo wyczekiwana debata. Aula UMK wypełniła się po brzegi studentami. Takich tłumów nie widziała nawet na wyborach Miss UMK. A to wszystko za sprawą Ministra Spraw Zagranicznych, Radosława Sikorskiego, gwiazdy trzeciej Debaty Kopernikańskiej. Rozmowa dotyczyć miała bezpieczeństwa zjednoczonej Europy. Tematyka może i się zgadzała, ale ciężko używać tu określenia „rozmowa”.


Minister Sikorski został rzucony na pierwszy ogień, by wygłosić swój wykład. I znowu muszę uderzyć się w pierś, bo jego referatu nie można było nazwać wygłoszonym, a raczej przeczytanym. Od razu widać było, że nie jest w formie – przygarbiona postawa, zmęczony wzrok i niemożność wypowiedzenia zdania nie zerkając w kartkę. Ale przecież nie byliśmy tam po to, by skupiać się na aspektach zewnętrznych, tylko na treści. No właśnie… I tu dopiero zaczęły się schody. Po pierwsze, nie usłyszałam nic nowego, po drugie, nie usłyszałam nic ciekawego, po trzecie ciężko było mi skupić uwagę na kimś, kto do mnie czytał. W trakcie 40 minut wyjętych z mojego życia miałam wrażenie, że Sikorski stara się wytłumaczyć, dlaczego polskie wojska stacjonują w Afganistanie. Duża część jego wywodu na temat bezpieczeństwa Europy dotyczyła sytuacji w Afganistanie i Pakistanie. Zwrócił uwagę na łamanie praw w tych krajach, oraz wyraził szczerą nadzieję, że pewnego dnia Unia Europejska przekaże tyle samo euro co Stany Zjednoczone dolarów na pakistańskie dzieci.


Gdy odchodził od mównicy czułam się zawiedziona. Nie usłyszałam nic o kwestii, o której ostatnio w mediach aż buczy, a która zdecydowanie ma większy związek z bezpieczeństwem Europy niż dzieci z Pakistanu – tarczy antyrakietowej. Temat został przemilczany lub zapomniany, czy to celowo czy przypadkiem – teraz to już nie ma znaczenia. A debata toczyła się dalej. Pojawiła się szansa na rozbudzenie publiczności. Zmienił się prelegent.


„Na tapetę” wkroczył temat bezpieczeństwa energetycznego, a wraz nim specjalista w tej dziedzinie prof. Maciej Kaliski z Departamentu Ropy i Gazu w Ministerstwie Gospodarki. Ten wykład był bogatszy, mówca (tak, w tym przypadku mogę użyć tego określenia) wyposażył się w rzutnik, dzięki któremu mogliśmy podziwiać na slajdach różnego rodzaju statystyki. Niestety zasiały one wśród publiczności spore ziarno pesymizmu. Jeśli ktoś jeszcze nie zdawał sobie sprawy z sytuacji Polski na arenie międzynarodowej, to mógł się przekonać, że nasz kraj plasuje się na ostatnich miejscach we wszelkich wyliczeniach dotyczących gazu ziemnego. Najgorsze jest to, że wydobywamy mniej tego surowca niż niektóre kraje, chociaż mamy go więcej.


Chciałabym pamiętać, o czym mówił kolejny zaproszony specjalista, ale albo moja krzywa znużenia spadła już na samo dno, albo prof. Ryszard Zięba ze Stosunków Międzynarodowych UW nie popisał się umiejętnością zjednania sobie uwagi publiczności. Z całym szacunkiem dla jego wiedzy, ale obstawiam to drugie.

Na szczęście na mównicy pojawił się prof. Roman Backer, dyrektor Instytutu Politologii UMK. Silny, dobrze modulowany głos, doskonała postawa i trafne tezy. Znalazło się nawet miejsce na krótki dowcip. I wszystko to wygłoszone z pamięci!


Podczas wszystkich wystąpień nie sposób było nie zerkać w stronę Radka Sikorskiego, w końcu dla niego tam przyszliśmy. Głowa podparta dłonią, a w drugiej dzierży telefon. Czyżby jemu też się nudziło? Szybko jednak został wyrwany z marazmu. Rozpoczęła się część debaty przeznaczona na pytania. To, co tygryski lubią najbardziej.


Pierwszeństwo wywalczył prof. Witold Wojdyło, prorektor UMK do spraw studenckich. Pierwsze pytanie oparł na książce Przemysława Grudzińskiego „Państwo inteligentne” pytając, czy polityka w Polsce jest inteligentna. Drugie natomiast nawiązywało do filmu „Dziewiąta kompania”, w którym toczy się wojna pomiędzy ZSRR a Afganistanem. Profesor Wojdyło swoim pytaniem podważył słuszność stacjonowania Polski na terenie Afganistanu, oczekując sensownych argumentów na odparcie zarzutu. Takowe jednak nie padły, gdyż Minister rozgadał się o filmie, udając, że nie widzi, lub naprawdę nie rozumiejąc aluzji. Pytanie o inteligencję w polityce również zniekształcił, jednak czasu na konfrontację już nie starczyło, gdyż jak się okazało prorektor Wojdyło miał niemałe szczęście będąc w dwójce osób, którym udało się zadać Ministrowi pytanie.


Drugim Szczęśliwcem był przedstawiciel Stowarzyszenia Młodych Socjalistów, Aleksander Gavlas. Jego pytanie pozbawione było formy pytającej, przybrało raczej postać wyrzutów skierowanych w stronę Sikorskiego. Według niego Polska powinna wyrzec się siły, a politycy zrezygnować z robienia kariery politycznej wysyłając wojska do Afganistanu. Później były już tylko krzyki Gavlasa i śmiech widowni. Prawdopodobnie Młody Socjalista mógłby tak jeszcze godzinę, gdyby nie przerwał mu organizator. Gavlasa popierała zaledwie niewielka grupka studentów podnoszących w trakcie wystąpienia Radosława Sikorskiego kartki z napisem „ble ble ble”. Sikorski natomiast miał za sobą niemalże całą aulę. Gdy przytoczył znane powiedzenie „Każdy kraj ma wojsko – albo swoje albo obce” podniosła się burza oklasków. Został bohaterem. Może dlatego nikt w tej euforii śmiechu nie zauważył, że w gruncie rzeczy nie odpowiedział nawet na zarzuty zasłaniając się niekompetencją Młodych Socjalistów.


Przytaczam te wszystkie pytania, bo było ich tak niewiele, że zaczęłam się zastanawiać, czy organizatorzy aby na pewno rozumieją pojęcie „debata”. Po burzliwej akcji ze strony Aleksandra Gavlasa, wystraszyli się chyba, że sprawy kierują się na zbyt kontrowersyjny tor. Niestety to sprawiło, że debata nie posiadała niemal żadnych znamion rozmowy i wymiany poglądów.


Pozostaje tylko satysfakcja, że udało się zobaczyć i usłyszeć na żywo tak ważną personę, jak Radosław Sikorski. I mimo, że trafiliśmy prawdopodobnie na jeden z jego gorszych dni, to jemu i tak udało się wyjechać z Torunia z podniesioną głową.

poniedziałek, 23 marca 2009

REFORMA SZKOLNICTWA WYŻSZEGO – STRACH SIĘ BAĆ.

Jak będzie wyglądać szkolnictwo wyższe w Polsce za 10 lat? Być może nawet nie trzeba będzie ruszać się z domu, żeby studiować. A za 5 lat? Może sprzęt do badań naukowych dorówna światowym standardom. A za rok czy dwa? Tego właśnie dotyczyła dyskusja tocząca się 12 marca w Sali Kolumnowej Sejmu RP. A przynajmniej tego miała dotyczyć…

Na spotkaniu obecni byli przedstawiciele Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), Banku Światowego, Komisji Europejskiej oraz urzędów odpowiedzialnych za szkolnictwo wyższe z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Finlandii, Holandii i Francji. Nie mogło również zabraknąć prof. Barbary Kudryckiej, minister nauki i szkolnictwa wyższego. Zawiodłam się nieco, gdy już na początku minister stwierdziła, że nie będzie mowy o konkretach, a jedynie analiza światowych nowoczesnych trendów. Tylko po co? Żeby przekonać się, że póki co, nie mamy szans na wprowadzenie tych rozwiązań?

Najbardziej rozbawiła mnie wizja Jamila Salmi, koordynatora systemu szkolnictwa wyższego Banku Światowego. Ciekawym pomysłem byłoby zwracanie pieniędzy wpłaconych uczelni studentom, którzy po obronie pracy magisterskiej nie znaleźli pracy. Szkoda tylko, że Pan Salmi nie orientuje się w naszych realiach, bo wtedy wiedziałby, że po przyjęciu tego rozwiązania polskie uczelnie nigdy by się nie wypłaciły! W jego utopii rząd w niewielkim stopniu finansuje szkolnictwo wyższe, natomiast organizacje pozarządowe i przedsiębiorstwa gotowe są przekazać więcej pieniędzy niż uczelnie są w stanie wykorzystać. Marzenia… Które jednak Salmi poparł przykładami zaczerpniętymi z praktyki zaobserwowanej w różnych krajach świata. Godne pozazdroszczenia, bo naszych NGOsów na taką rozrzutność nie byłoby stać.

Projekt zmian wysunięty przez MNiSW to trzeci filar reformy. „Partnerstwo dla wiedzy”, bo taką nosi nazwę, zakłada m.in. podniesienie jakości kształcenia. Aby mobilizować do tego uczelnie, Ministerstwo chce ograniczyć dwuetatowość pracowników naukowych, aby bardziej identyfikowali się z jedną szkołą wyższą i przyczyniali do jej rozwoju. Moim zdaniem ma to sens, ale tylko wtedy, gdy płaca w jednostce pierwotnej będzie odzwierciedlała zdolności i zasługi nauczyciela. W przeciwnym wypadku zabranie szansy na dodatkowy zarobek jest zupełnie nieuzasadnione.

W projekcie pada też pomysł, aby urządzać konkursy na wszystkie stanowiska na uczelni, w tym rektora. Dodatkowo po każdym konkursie, jego wyniki miałyby być opublikowane na stronie internetowej Ministerstwa. To dałoby kilkadziesiąt tysięcy opublikowanych nazwisk w skali całej Polski. Potężna baza danych. Poza tym pomysł uważam za udany, wyeliminuje kolesiostwo.

Jest jeszcze jeden plan, który miałby poprawić jakość uczelni - premiowanie najlepszych ośrodków badawczych w Polsce poprzez udzielanie większego dofinansowania z rządu czy UE. Dokładnie chodzi o stworzenie mechanizmu wyłaniania Krajowych Naukowych Ośrodków Wiodących (KNOW), które przodują w badaniach naukowych. Lech Kaczyński podkreślił, że ma pewne zastrzeżenia co do rządowego projektu reformy szkolnictwa wyższego. Może razi go słowo „wyższego”? Nie mogę mu jednak odmówić pewnej racji. Podczas spotkania ze studentami i wykładowcami Uniwersytetu Śląskiego podkreślił, że popiera stworzenie nie tyle uczelni flagowych, co opowiada się za podwyższeniem poziomu nauki na poszczególnych, najefektywniejszych wydziałach. Tutaj zgadam się z nim w 100%. Premiowanie KNOWów może doprowadzić do tego, że uczelnie walcząc o granty będą stawiać na jak największą ilość w efekcie pseudonaukowych badań.

W przeddzień dyskusji w Sejmie podobne, acz w węższym gronie spotkanie miało miejsce w Toruniu. Tematyka ta sama, czyli reforma. Zmienił się tylko przedstawiciel Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Był nim dr Dominik Antonowicz, doradca prof. Barbary Kudryckiej. Towarzyszył mu jego drugi pracodawca, prof. Andrzej Radzimiński, rektor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, gdyż dr Antonowicz jest również socjologiem pracującym dla UMK.

W Toruniu, ku mojej uciesze, analizowano więcej konkretnych propozycji dla polskiego szkolnictwa wyższego. Antonowicz podał najważniejsze punkty „Partnerstwa dla wiedzy”, nie bojąc się skrytykować niektórych z nich. Zarówno on jak i rektor nieprzychylnie odnieśli się do pomysłu likwidacji indeksów, a zastąpienia ich w całości systemem elektronicznym. Dla mnie jako studentki sytuacja byłaby wymarzona, w końcu nie musiałabym biegać za prowadzącymi, by zdobyć wpis. Tylko trochę żal by było po latach, że nie ma żadnej pamiątki po z trudem zdobytych ocenach… Od razu jednak też nachodzi mnie obawa, czy, skoro już teraz Uniwersytecki System Obsługi Studentów w wielu przypadkach nie sprawdza się, to pewnego dnia nie okaże się, że według niego nie istniejemy na uczelni w ogóle, np. z powodu awarii systemu.

Doradca minister Kudryckiej zwrócił też uwagę na pomysł wyeliminowania patologii (nie boję się użyć nawet tak ostrego określenia), w której student ledwie radzący sobie z jednym kierunkiem, zaczyna studia na kilku następnych, tylko po to, aby otrzymywać większe stypendium. Taki „kombinator” może zabrać miejsce na wymarzonym kierunku innej osobie, która być może w takiej sytuacji będzie musiała zupełnie zrezygnować z wykształcenia. Według mnie to chore i egoistyczne zachowanie powinno zostać wyeliminowane.

Rektor Radzimiński również zabierał głos w dyskusji. Punkt widzenia nauczyciela akademickiego niewątpliwie był cenny, jednak rektor wyrażał jedynie swoje subiektywne przemyślenia na temat reformy oraz tego, jak aktualnie wygląda szkolnictwo wyższe. Zauważył na przykład, że poziom kształcenia znacznie spadł przez ostatnich kilkanaście lat, gdyż niemożliwym jest, by wśród 2 milionów studentów wszyscy byli przygotowani do studiowania. Nie można jednak nikomu odmówić studiowania tylko dlatego, że nie wszyscy są wybitnie uzdolnieni oraz, że brakuje nam w kraju ślusarzy i hydraulików. A już najbardziej nieludzkim zachowaniem byłoby wprowadzenie w tym celu opłat za studia. To, że takie rozwiązanie sprawdza się w innych krajach, nie znaczy, że Polska przystosowana jest do tego typu zmiany. Pomysły dotyczące finansów niestety uderzają w studenta. Reforma zakłada zniesienie stypendiów naukowych, które zastąpi semestralna nagroda rektora dla około 10 procent studentów. O 25 procent wzrośnie też minimalny dochód na osobę w rodzinie, upoważniający do stypendium socjalnego.

Czemu to wszystko ma służyć? Trudno powiedzieć, choć w większości nasuwają się pesymistyczne scenariusze. Na razie pozostaje mieć nadzieję, że konstrukcja, która będzie się opierać na trzech filarach reformy, nie runie.

niedziela, 8 marca 2009

Protest dla protestu?


Nadchodzi kryzys, a wraz z nim nadchodzą zmiany. A kryzys+zmiany=kłopoty.


Już od listopada wiadomo było (co poniektórym), że w Toruniu miały podrożeć akademiki. Wszystko z powodu szybujących w górę cen mediów. Sprawa nie cichła w grudniu, przewijała się w lokalnych mediach również w styczniu i lutym. Dyskusja na forum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika była otwarta, samorząd studencki starał się znaleźć w forumowym wątku konsensus. Inna kwestią jest to, czy rozwiązania podsuwane przez forumowiczów-studentów były wzięte pod uwagę w rozważaniach samorządu, czy wdzięczność dla władzy za nadanie mu tak ważnej roli zniekształciła nieco jego widzenie świata... Jako reprezentacja braci studenckiej członkowie samorządu mieli wysunąć swoją propozycję dotyczącą podwyżek cen za mieszkanie w Domu Studenckim, co od początku, kiedy temat został podjęty było nieuniknione. Jednak nie dla wszystkich. Nie wszyscy również byli zdania, że studencka reprezentacja działa w interesie ogółu. A zatem trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce! Szkoda tylko, że po fakcie…


„Młodzi socjaliści” wzięli się do roboty pod koniec lutego. Akcja ruszyła pełną parą – protest masowy. Protest przy ostatnim gwizdku, w obliczu wprowadzenia w życie podwyżek z początkiem marca, czyli od nowego semestru. To udało się wynegocjować członkom samorządu, którzy nie chcieli by ceny wzrosły w trakcie roku akademickiego, aby dać możliwość osobom niezadowolonym ze zmian poszukania lokum gdzie indziej. Sukces to jednak wątpliwy, zważając na fakt, że ewentualna przeprowadzka po pierwszym semestrze to nic innego jak przeprowadzka w środku roku akademickiego.


Spotkania w każdym akademiku, podniosłe mowy, wspólne narzekanie, aż wreszcie chęć zapobieżenia zmianom – „Młodzi socjaliści” szybko zjednali sobie tym ponad 1200 mieszkańców akademików. Bo tyle podpisów znalazło się pod petycją skierowaną do rektora UMK. Przyjął, przeczytał, a nam pozostaje czekać na decyzję. Ale jaką? Tego nawet najstarsi studenci nie wiedzą. Bo jak tu podjąć decyzję, skoro oczekiwania są dosyć sprzeczne, a ewentualnych propozycji rozwiązań brak. „Nie chcemy płacić więcej, ale chcemy lepszych warunków mieszkaniowych. My dostarczyliśmy petycję, Ty myśl, co z tym zrobić”, zdają się mówić protestujący. Samorząd zarzuca im kompletny brak merytorycznego uzasadnienia swoich żądań. Podniesienie standardów i pozostawienie cen bez zmian w obliczu rosnących kosztów w akademikach wydaje się być absurdem i wyklucza się wzajemnie. Poza tym akcja przeprowadzona jest za późno. Kiedy był czas na pertraktacje, studenci z „Młodymi socjalistami” na czele spali. Dziś tłumaczą się niewiedzą, brakiem komunikacji z tymi, którzy wiedzieli. Przypomina mi się stara dziecięca wyliczanka „…a dziad wiedział, nie powiedział, a to było tak…”. A może powiedział, tylko nie wszyscy słuchali.


Na jednym ze spotkań protestacyjnych zjawili się „samorządowcy”. Równali z ziemią każdą propozycję organizatorów akcji. Dobrze przygotowali się do obrony swojego stanowiska, w końcu siedzieli w tym od dawna. Wtedy nikt prócz nich nie odważył się zabrać głosu. Jednak po spotkaniu zostało kilka osób przekonując socjalistów, że są z nimi. Z nimi, a przeciwko „tamtym”. Teraz już nie wiadomo, czy walka dotyczyła cen akademików, czy toczyła się między samorządem, uznanym za zdrajcę, a jego przeciwnikami. Ciężko też wywnioskować, jaka rzeczywiście była rola „samorządowców” – obrona interesów studentów czy racji Uniwersytetu. I kogo uznać winnym całego zamieszania? A może to wina wszechobecnego kryzysu? Chyba najbezpieczniej przyjąć takie wyjaśnienie… Jak śpiewał Grabaż z Pidżamy Porno: „Czasy są niepewne - sytuacja jest napięta…”

wtorek, 3 marca 2009

Studia, studia i jeszcze raz studia

Cześć!
Jeśli, tak jak ja, jesteście studentami i interesujecie się tym, co dzieje się w świecie nauki i szeroko pojętej tematyce studiów, to jesteście na odpowiednim blogu. Tutaj znajdziecie komentarze na temat aktualnych wydarzeń, działań podejmowanych zarówno przez studentów jak i władze polskich uczelni. Bo studiowanie to nie tylko siedzenie z nosem w książkach...
Pozdrawiam!